Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go słowa!.... Ale on leży zimny, śmiertelnie blady, nieruchomy — bilady męczennik, wolny już teraz od cierpień.
Z takiem przejęciem przeżywał w duchu te urojone nieszczęścia, że nie mógł pohamować łez które niepowstrzymanym potokiem płynęły z oczu i kapały z końca nosa. To rozczulanie się nad własną niedolą sprawiało mu taką przyjemność, że za nic w świecie nie dopuściłby, aby ktoś chciał mu okazać pociechę. Każde wesołe słowo byłoby dla niego w tej chwili rażącym zgrzytem. Bolesne jego przeżycia były zbyt święte, aby je mącić zetknięciem z życiem rzeczywistem.
Gdy więc kuzynka jego Mary wpadła do pokoju, uszczęśliwiona, że po tygodniu, spędzonym z wizytą na wsi, jest znowu w domu, Tomek wstał natychmiast i wyniósł swój smutek jednemi drzwiami, gdy ona drugiemi wniosła śpiew i blask słońca.
Omijał zdaleka ulubione miejsca swoich kolegów, szukając samotnego i ponurego schronienia, odpowiadającego jego obecnemu nastrojowi. Kusiła go tratwa na rzece. Usiadł na jej krawędzi i wpatrywał się w bezmiar wody. Gdyby tak można było utonąć odrazu, bez bólu, z ominięciem niewygodnej drogi, wyznaczonej do tego celu przez naturę.
Nagle przypomniał sobie stokrotkę! Wyjął ją z zanadrza. Była zgnieciona i zwiędła, co spotęgowało jeszcze bolesny nastrój chłopca. Zadawał sobie pytanie, czy ona ulitowałaby się nad nim, gdyby wiedziała o jego niedoli... Czy płakałaby