Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wraz z nim, objęła go za szyję i pocieszała? Czy też odwróciłaby się od niego obojętnie, jak ten cały obłudny świat?
Obrazy te tak potęgowały jego rozkoszne cierpienia, że bawił się niemi nieustannie, oświetlając je w duchu z coraz to innej strony, aż wreszcie od tego ciągłego obracania się wkółko zblakły i zatarły się.
Wstał z ciężkiem westchnieniem i ruszył w mrok. Około godziny pół do dziesiątej czy dziesiątej przechodził obok domu, gdzie mieszkała jego nieznajoma boginka. Przystanął na chwilę. Wytężony jego słuch nie mógł podchwycić żadnego dźwięku. Na piętrze padał na firanki u okien niepewny blask świecy. Czy jej obecność uświęcała ten pokój?
Tomek wdrapał się na płot, przekradł się przez krzaki i podszedł do okna. Długo spoglądał na nie z miłością. Potem położył się na ziemi, twarzą zwrócony ku oknu, i złożył ręce na piersiach, trzymając w nich zwiędłą stokrotkę.
Tak właśnie pragnął umrzeć, wygnany w daleki, zimny świat, bezdomny, nie mając dachu nad głową, nie mając przyjaznej ręki, któraby mu starła z czoła śmiertelny pot, ani kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim z miłością, gdy nadejdzie chwila konania.
Tak niechaj go ona zobaczy, kiedy wyjdzie uśmiechnąć się do czarownego poranku. Czy z oczu jej padnie wówczas choćby jedna łza na jego biene, martwe zwłoki? Czy pierś jej uniesie choćby jedno westchnienie na widok tego młodego, kwit-