Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ją pocieszyć, ale wszystkie jego argumenty byty już stępione od częstego użycia i zakrawały na ironję. Zmęczenie przygniotło Becky do ziemi, i usnęła. Tomek cieszył się z tego bardzo. Siedząc, patrzał w jej zbiedzoną twarz: pod wpływem jakichś błogich snów twarz ta wygładziła się i rozpogodziła; zwolna wykwitł na niej uśmiech. Na widok tego ukojenia na twarzy Becky przeszło coś ze spokoju i błogości na jego duszę, i myśli jego powędrowały w minione dni, budząc senne wspomnienia. Był jeszcze zatopiony w marzeniach, gdy Becky obudziła się wśród radosnego śmiechu: ale natychmiast zamarł on na jej ustach i ustąpił ciężkiemu westchnieniu.
— Ach, jakże ja mogłam spać! Bodajbym się była wcale nie obudziła! Nie, nie, Tomku, to nieprawda! Tylko nie patrz tak na mnie! Już nigdy nie będę tak mówiła!
— Jestem bardzo rad, żeś się trochę przespała, teraz będziesz raźniejsza i z pewnością odnajdziemy drogę.
— Spróbujemy, Tomku! Ale wiesz, taką cudowną krainę widziałam we śnie! Myślę, że właśnie tam teraz zajdziemy?
— Może jeszcze nie, może nie. No, głowa do góry, Becky! Idziemy!
Podnieśli się, wzięli się za ręce i szli, ale nadziei wielkiej nie mieli. Próbowali uprzytomnić sobie, jak długo już są pod ziemią, ale wiedzieli tylko tyle, że mogły już upłynąć dni i tygodnie, czemu znowu przeczył fakt, że świece ich jeszcze się nie wypaliły.