Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzuty, że jest winowajcą jej opłakanego położenia. To poskutkowało, Becky oznajmiła, że będzie się starała nabrać otuchy, że wstanie i pójdzie za nim wszędzie, dokądkolwiek ją poprowadzi, ale niech przestanie mówić takie rzeczy, bo przecież jeżeli on zawinił, to i ona sama nie mniej.
Ruszyli więc znowu dalej — bez celu — na los szczęścia. Nic im innego nie pozostawało, jak iść przed siebie, utrzymywać się w ruchu. Chwilami odżywała w nich nadzieja — nie dlatego, żeby istniał jakiś rzeczywisty powód, lecz że taka już właściwość nadziei, iż ciągle budzi się do życia, póki nie złamią jej skrzydeł wiek i nieustanne rozczarowania.
Po chwili Tomek wziął świecę z rąk Becky i zgasił ją. Ta oszczędność mówiła bardzo wiele. Słowa były tu niepotrzebne. Becky zrozumiała to i nadzieja jej znowu zgasła. Wiedziała, że Tomek ma jeszcze w kieszeni całą świecę i trzy czy cztery ogarki — a przecież musiał oszczędzać.
Zwolna poczęło ich ogarniać znużenie, ale nie zważali na to, gdyż lęk ich przejmował na myśl o siedzeniu, gdy czas był tak niezmiernie drogi; zresztą ruch w jakimkolwiek kierunku był w ostateczności posuwaniem się naprzód i mógł się na coś przydać, siedzieć zaś znaczyło zapraszać śmierć i skracać jej drogę.
Wreszcie jednak nogi odmówiły Becky posłuszeństwa. Musiała usiąść. Tomek usiadł obok niej. Rozmawiali o domu, o drogich osobach, o wygodnych łóżkach, a przedewszystkiem o świetle! Becky płakała, a Tomek łamał sobie głowę, jak