Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na samą myśl o tej strasznej możliwości dziecko wzdrygnęło się. Szli najpierw w milczeniu długo, długo, jakimś korytarzem, i zaglądali w każdą odnogę, czy nie odkryją czegoś, co już przedtem widzieli. Ale wszystko było nowe, obce. Za każdym razem, gdy Tomek badał i wypatrywał drogi, Becky szukała na jego twarzy otuchy — a on powtarzał stale z zupełną swobodą:
— O, wszystko w porządku. To jeszcze nie tu, ale już jakoś wyjdziemy na dobrą drogę!
Za każdem jednak rozczarowaniem opadało go coraz większe zwątpienie, i wreszcie puszczał się naoślep w jedno rozwidlenie, w drugie, w rozpaczliwej nadziei, że wkońcu musi jakoś wyjść na drogę, którą już przechodzili. Ciągle powtarzał „wszystko w porządku“, ale strach przytłaczał mu serce ołowianym ciężarem, głos jego był przycichły, bezdźwięczny i miał brzmienie takie, jakby mówił: „Jesteśmy zgubieni“. W śmiertelnem przerażeniu przytuliła się Becky do niego, walcząc ze łzami, którym nie chciała pozwolić płynąć, a które mimo to płynęły. Wreszcie powiedziała:
— Tomku, co tam nietoperze! Wracajmy starą drogą! Bo zdaje mi się, że ciągle się oddalamy.
Tomek przystanął nagle.
— Słuchaj!
Głucha cicha, tak głucha, że oddechy ich wydawały się w niej czemś przeraźliwie głośnem. Tomek począł nawoływać. Wołanie jego, mieszając się z echem, szło dalej i dalej pustemi chodnikami, aż wreszcie skonało w niewiadomej przestrzeni nikłym głosem, który zabrzmiał jak szyderczy śmiech.