Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gwałtownie w pierwszy chodnik. Czas był najwyższy, bo właśnie w chwili, gdy byli już prawie poza komorą, jeden z nietoperzy zgasił skrzydłami świecę Becky. Długo jeszcze rozwścieczone zwierzęta ścigały dzieci; zbiegowie przebiegali z jednego chodnika do drugiego, aż wreszcie uwolnili się szczęśliwie od niebezpiecznych stworzeń. Zaraz po tem Tomek odkrył podziemne jezioro, którego groźny ogrom gubił się gdzieś daleko w tajemniczych głębinach nocy. Miał zamiar zbadać jego brzegi, ale zadecydował, że najpierw trzeba usiąść i wypocząć trochę. Przeraźliwa, głucha cisza po raz pierwszy sięgnęła do ich serc martwą, zimną ręką. Becky rzekła:
— Nie uważałam, ale zdaje mi się, żeśmy już bardzo długo tam tych nie słyszeli.
— Ależ zastanów się, Becky, przecież my jesteśmy pod nimi, i Bóg wie, jak daleko na północ, czy na południe, czy jak tam. Jest rzeczą wprost niemożliwą, byśmy ich mogli słyszeć.
Dziewczynkę ogarnął lęk.
— Ciekawam, jak długo już tu jesteśmy, Tomku. Może lepiej już wrócić?
— Tak, i ja tak myślę. Tak będzie najlepiej.
— A czy odnajdziesz drogę zpowrotem? Bo mnie się wszystko pomieszało.
— Drogę znalazłbym łatwo, ale te przeklęte nietoperze! Gdyby zgasiły nam obie świece, byłaby to bardzo niemiła historja. Musimy poszukać innej drogi, aby koło nich nie przechodzić.
— Jak chcesz, ale chyba nie zbłądzimy? To byłoby okropne!