Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odkrył ją, i... rtęć spadła gwałtownie. Becky siedziała sobie najspokojniej w świecie na ławeczce za budynkiem szkolnym, przeglądając z Alfredem Temple książkę z obrazkami. Tak byli oboje zajęci, głowy ich były tuż obok siebie tak pochylone nad książką, że wyglądali, jakby zapomnieli o świecie bożym. Uczuł zazdrość, która piekła go, jak rozpalonem żelazem. Byłby się stłukł za to, że tak lekkomyślnie odtrącił sposobność pojednania się, którą mu Becky sama ofiarowała. Nazywał się skończonym głupcem i obrzucał się najgorszemi wyzwiskami, jakie mu tylko do głowy przyszły, Amy szczebiotała u jego boku, bo serce rozśpiewało się w niej z radości, ale język Tomka jakoś skołowaciał. Nie słyszał zupełnie, co do niego mówiła, a gdy urywała, wyczekując odpowiedzi, bąkał tylko niemrawo „tak“ lub „nie“, najczęściej od rzeczy. Raz poraz ciągnęło go coś poza budynek, aby sycić oczy nienawistnym widokiem. Nie mógł się wprost oprzeć pokusie i doprowadzało go to do wściekłości, iż Becky jakby się nie domyślała nawet, że on wogóle istnieje na świecie. Oczywiście widziała go, wiedziała, że wygrywa i cieszyła się, że on cierpi tak samo, jak ona przedtem. Radosne szczebiotanie Amy stało się dla Tomka wprost nie do zniesienia. Dawał jej do zrozumienia, że ma jeszcze to i owo załatwić i że musi odejść, bo czas upływa — ale napróżno, dziewczyna zawzięcie mówiła dalej. Tomek pomyślał: „Do licha, czy ona się ode mnie dzisiaj wogóle nie odczepi?” Gdy wreszcie oświadczył, że musi koniecznie odejść, aby przed nauką pozałatwiać