Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mięci...“ ale przeważnie nic więcej nie możana było na nich wyczytać, nawet przy świetle dziennem.
Wiatr jęknął zcicha w gałęziach drzew, a Tomek pomyślał ze strachem, że to dusze zmarłych, skarżące się, że im przeszkadzają. Mówili niewiele i tylko szeptem, bo czas, miejsce i panująca dokoła uroczysta cisza napawały ich lękiem. Odszukali świeżo usypaną mogiłę i wsunęli się między trzy wielkie wiązy, które stały obok siebie w odległości zaledwie kilku stóp od grobu.
Czekali, nie mówiąc nic, a czas wydawał im się wiekiem. Krzyk oddalonego puszczyka był jedynym głosem, który zmącił ciszę śmierci. Myśli Tomka stawały się coraz bardziej posępne. Musiał za wszelką cenę wszcząć jakąś rozmowę. Szepnął więc cichutko:
— Huck, czy sądzisz, że umarli gniewają się na nas, że tu jesteśmy?
Huck odpowiedział również szeptem:
— I jabym to chciał wiedzieć. Strasznie tu jakoś uroczyście! Prawda?
— Tak, okropnie...
Dłuższa przerwa, w czasie której chłopcy rozważali tę rzecz w duchu, każdy dla siebie.
Potem znowu szept Tomka:
— Powiedz mi, Huck, czy myślisz, że Hoss Williams słyszy, jak my mówimy?
— Oczywiście, a przynajmniej jego dusza.
Tomek po pauzie:
— Żałuję, że nie powiedziałem pan Williams. Ale nie miałem nic złego na myśli. Każdy go nazywa tylko: Hoss.