Strona:Przybłęda Boży.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kształtem i barwą zrosła z pejzażem, prawem dobrotliwej przemiany, wieczystego mimikry.
W łańcuchu wieków cierpliwie odbywa się ów proces powrotu do ziemi. W proch się obraca w krótkim czasie człowiek, w proch się obraca wolniej dzieło jego. Co pewien czas osuwa się wiatrem podmyta, dojrzała już cegła, by w pewnej chwili z hukiem runąć na podścielisko gruzów. Nikt chwili takiej nie widzi, może komuś tylko przysłyszy się ów trzask, jak pogłos gromu. W tej to chwili sekundowa wskazówka wieczności posunęła się naprzód. Wieczność, która miary nie zna, tu mierzona jest wahadłem tajemnych konań i dokonań, znaczona miarą rytmów, niepochwytnych jak święta godzina rozkwitu paproci. Prawidłom czasu i bezczasowości tu udany jest kłam. Tu włada wyższy ład.
(„Gdy wnijdziesz do starych ruin“ — pisał — „pomyśl, że Beethoven przebywa w nich często. Gdy błądzisz skroś tajemniczych lasów świerkowych, pomyśl, że tam często Beethoven tworzy, czyli, jak to się mówi, komponuje“.)
Stąd przyroda i adoptowane przez nią momenty najszczelniejszym są murem, grodzącym duszę od kakofonicznej wrzawy ludzkiej, od splątanego kłębowiska interesów i nienawiści, od zgiełku, znikomości, przesytu i nudy. Przyroda znosi wszystko. Nagły wgląd w rozsłaniającą się przebiałość róży może wywołać wizję białej śmierci w straszliwej samotności lawiny; przelot świętojańskiego robaczka, co głośno świeci swą bożą latarką, jest jak huragan gwiazdy spadającej przez miljardy mil planetarnych; bulgot ruczaju jest jak rezygnacja; ciemna głębia lasu, podścielonego głazem brodatym, wspartego jak tum ciżbą kolumn gotyckich, z prześwietlonemi witrażami konarów — jest obrazem labiryntu mego ucha, w którem tak samo jest