Strona:Przybłęda Boży.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ohydzie. Niewidomy płaz długie, ostro śpiczaste kolce wysuwa i z ucieszonym chichotem, powoli, z perwersją zawziętego przeznaczenia, szuka miejsca, gdzieby ugodzić najcelniej. Jak Zygfryd u źródła nachylony nagość swą odsłonił oszczepowi śmierci — tak Beethoven, niewinny, nieopatrzny, staje bezradny przed zagadką nowego ciosu — i ufnie oczy zamyka. Już ugodził, oszczep, już ból śmiertelny ostrą, igłą przeszył tajnie mózgu i czerwia osadził w narządzie sztuki, narządzie życia, narządzie nieba. W uchu.
Co tam: ból. Co tam: tragedja. To są zabawne słowa. Widzieliście piękne, zdrowe dzieciątko utopione w gnojówce? Uszy tępieją. Przyjdźcie się śmiać. Krew mi ciecze z rozgryzionej wargi.
Przyjdźcie pod moje okno, ja wam ucho jedno i drugie położę na misie czarnej i podam z uśmiechem, a wy powiecie: biedaku miły, — chciałeś być muzykiem. Jeszcze kilka lat, a będę jak pień.
I potem będę kom-po-no-wał.
Tylko, że będę musiał pokazać wam kartę, moją kompozycję ostatnią, a ta karla będzie biała, bielusieńka, jak moja twarz w tej chwili, nic na niej nie będzie — nic!! — a wy powiecie: zajmij się, kochanie, czem innem... Pies szczeknie: biedny Beethoven.
I ja śmieszny, nieforemny karzeł myślałem, wyobraziłem sobie, żem nato, nato właśnie stworzony. Kto mnie stworzył? — Kto? — — — To fałsz!!! — pijak mnie stworzył i dał dziedzictwo nielada. Dalszych moich słów nie słychać, bo po pierwsze jestem podobno głuchy, a powtóre coś za mną bełkoce. To ja szlocham? (— A co będzie z symfonją zaczętą, z sonatami naszkicowanemi, z septetem słonecznym...? —)
Śmiejmy się, owszem! Zmeskall, wina! Drogi Amenda, wyjechałeś, śmiałbym ci się w oczy teraz