Tymczasem w lecznicy przy młynie nie spodziewano się gości. Pacjentów dnia tego było mało, gdyż od rana lał deszcz tak gęsty, że nawet Jemioł nie zdecydował się na swoją zwykłą wyprawę do miasteczka. Klął pod nosem i chodził ponury, a nikt nie usiłował go zabawić, gdyż Donka musiała czuwać przy chorym, Łucja zajęta była swymi myślami, a Wilczur również nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy. Siedział w swoim pokoju i czytał.
Zaraz po kolacji, tłumacząc się zmęczeniem, położył się do łóżka. Za jego przykładem poszedł również Jemioł. Łucja zajrzała jeszcze do chorych, uporządkowała wszystko w ambulatorium i zabrała się do spisywania rachunków. Przedtem, jak zwykle, zamknęła drzwi frontowe. O tej porze bowiem nigdy, albo bardzo rzadko zgłaszał się ktoś do lecznicy.
Wkrótce odłożyła pióro i zamyśliła się. Nie mogło ujść jej uwadze dzisiejsze przygnębienie Wilczura. Wprawdzie nikt dziś nie wyróżniał się wesołym usposobieniem, ale profesor rzadko tylko bywał tak przybity. W podobnym stanie widywała go w Warszawie. Musiał znowu przeżywać jakieś ciężkie wspomnienia. Należało wątpić, by zostały one obudzone wczorajszą depeszą. Intuicja mówiła Łucji, że raczej wchodzi tu w grę bal w Kowalewie. Dla niej, mimo przykrej rozmowy z panem Jurkowskim, bal ten zawsze będzie miłym wspomnieniem.
Rozumiała jednak, że Wilczur o nim zupełnie inaczej myśli. Gdy tańczyła, odczuwała wyraźnie jego niezadowolenie. Nie naganę, nie potępienie, lecz właśnie niezadowolenie. Może postąpiła źle, że tańczyła. Może w ogóle nie powinna go była namawiać do tej wizyty?...
Nie mogła jednak sobie z tego robić zarzutu. Tak mało ma przyjemności. Tak dalece wyrzekła się wszelkich rozrywek, że ma prawo oczekiwać od niego wyrozumiałości, gdy raz, raz jeden na wiele miesięcy zechciała się zabawić.
Rozmyślania te napełniły ją zniechęceniem i jakimś niewyraźnym smutkiem. Wstała. Postanowiła odłożyć rachunki do jutra i zaczęła układać papiery w szufladzie.
W tej właśnie chwili w okna uderzył jaskrawy blask elektrycznego światła. Od strony młyna zbliżał się samochód.
— Cóż to może być? — zdziwiła się Łucja.
Przez szum deszczu wyraźnie dobiegał odgłos pracy motoru. Samochód zatrzymał się przed gankiem i po chwili zastukano do drzwi. Ponieważ w sieni było ciemno, Łucja wzięła lampę z ambulatorium i trzymając ją w ręku, otworzyła drzwi.
W pierwszej chwili nie poznała Dobranieckiej, i zapytała:
— Czy przywiozła pani chorego?
— Musiałam się bardzo zmienić — odezwała się przybyła. — Jestem Dobraniecka.
Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/078
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.