Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie chodzi tu o doktora Rancewicza i o zwolnienie, lecz po prostu nie wypada mi zmuszać kolegów do większej pracy, z tej racji, że ja mam ochotę przejechać się na kresy.
Spojrzała nań z wyrzutem:
Nazywa pan przejażdżką wyprawę po ratunek dla swego konającego szefa?
Kolski opuścił głowę i milczał. W istocie z zupełnie innych względów nie chciał towarzyszyć pani Ninie. Wiedział, jak bardzo Łucja jej nie cierpiała. Przypuszczał, że mogła go podejrzewać na podstawie jego własnych zresztą listów, o bliższy stosunek z Dobraniecką. Gdyby zjawił się tam wraz z nią, podkreśliłby tym samym, że posądzenia były słuszne. Więcej, bo wobec Łucji i wobec Wilczura wystąpiłby niejako w roli sojusznika Dobranieckich. Nie chciał tego. Już i to, że podpisał się pod depeszę do Łucji, było z jego strony dostateczną ofiarą. Przekonał się o tym z depeszy Łucji. Z depeszy suchej, rzeczowej, bezosobistej. Dla niego nie dodawała ani jednego słowa. Nawet pozdrowienia.
— Może pani towarzyszyć choćby sekretarz profesora — powiedział.
Potrząsnęła głową.
Nie, nie. Musi pan jechać. Nie chodzi mi wyłącznie o towarzystwo.
Więc o cóż jeszcze?
— Jest pan w dobrych stosunkach z nimi. Pańskie namowy będą skuteczniejsze od moich.
— Wcale nie jestem o tym przekonany.
— Ale nie można zaniedbać niczego, co mogłoby się przyczynić do skłonienia Wilczura, by zdecydował się na operację. Musi pan jechać. Nie ma pan wobec mnie żadnych długów wdzięczności i nie z tego tytułu pana proszę. Ale tu chodzi nie o mnie, lecz o mego męża.
— Uważał, że dłużej nie może sprzeciwiać się.
— W takim razie — powiedział — musimy za pół godziny być na lotnisku. Stamtąd zadepeszuję do Wilna.
— Dziękuję panu — wyciągnęła doń ręce, a w jej oczach znowu pojawiły się łzy.
— W niespełna godzinę po tej rozmowie, siedzieli już w samolocie, który lekko oderwał się od ziemi. Dzień był typowo jesienny. Nad lotniskiem nisko zwisały czarne chmury. Siąpił drobny, lecz gęsty deszcz. Samolot zatoczył wielkie koło i wzbijając się coraz wyżej, wsiąknął w grubą warstwę chmur. Wewnątrz zapanował prawie półmrok. Po kilku jednak minutach zrobiło się nagle nieprawdopodobnie jasno. Ujrzeli nad sobą słońce w czystym, nieskazitelnym błękicie, a pod sobą zastygłe morze białych, wełniastych wzgórz i kurhanów, bezkresne morze, na którym jedyną ciemną plamą był ich własny cień, cień samolotu.