Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Łucja odstąpiła o krok. Krew uderzyła jej do twarzy. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, ujrzała za Dobraniecką Kolskiego. Opanowała się:
— Proszę. Niech państwo wejdą.
Postawiła lampę na stole i stała obok wyprostowana z zaciśniętymi szczękami. Zjawienie się tu tej kobiety było wręcz niesłychane. Wzbudziło w Łucji z dawną mocą falę nienawiści.
Pani Nina zbliżyła się do niej i wyciągnęła rękę:
— Nie przywita się pani ze mną? — zapytała pokornie.
Po chwili wahania Łucja podała jej końce palców, lecz ruchem tym wyraziła tyle pogardy, ile jej miała w sobie. Niemal równie obojętnie podała rękę Kolskiemu. W obawie, by rozmowa nie obudziła profesora, przeprowadziła ich do ambulatorium, i po zamknięciu drzwi, zapytała:
— Czy państwo nie otrzymali depeszy?
— Otrzymaliśmy, ale... — zaczęła Dobraniecka
— Szkoda było tracić czas na podróż. Mogę powtórzyć pani tylko to samo, co było w depeszy.
— A czy zastałam profesora Wilczura? Za dwie godziny najpóźniej musimy wyjechać, by zdążyć na samolot w Wilnie.
Łucja wzruszyła ramionami:
— Nie zatrzymuję. Tym bardziej, że pani nie może zobaczyć profesora Wilczura. Jest późna noc. Profesor śpi po dniu pracy i nie mogę go budzić.
Dobraniecka cała się trzęsła:
— Błagam panią. Błagam. Tu chodzi o życie mego męża.
Oczy Łucji zwęziły się.
— A czy pani i pani mąż wtedy, kiedy nie potrzebowaliście Wilczura, umieliście znaleźć dlań choć iskierkę ludzkiego uczucia? Jakim prawem, z jakim czołem przychodzi pani tutaj do człowieka, któregoście wyzuli z wszystkiego, i omal nie zabiliście moralnie! Tak, bo to wy! Bo to pani mąż i pani sama byliście źródłem tych wszystkich łajdactw, którymi oplątano profesora. I teraz błagacie o łaskę? O! wiem dobrze, co o was sądzić. Ja wiem i profesor Wilczur wie. Jeżeli się czemu dziwię, to tylko temu, że tak późno dotknęła was zasłużona kara.
Trzeba nie mieć poczucia wstydu, by po tym wszystkim co zaszło, zjawiać się tu, w domu profesora! Trzeba być zwierzęciem, nie człowiekiem, żeby prosić go o ratunek!
Pani Dobraniecka ścisnęła skronie w obu rękach i powtarzała cicho:
— Boże, Boże... Boże...
Kolski milczący i blady stał, opierając się o poręcz krzesła, wpatrzony w iskrzące się nienawiścią oczy Łucji. Nie słyszał tego co mówiła. Chłonął w siebie jej obecność, upajał się tym, że ją widzi.
— Niegodna jest pani, by przestąpić próg tego domu. Każde pani dotknięcie jest brudem i obrazą. Napróżno pani tu