Strona:Poezye cz. 2 (Antoni Lange).djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak mówił Szatan, na co mu Belzebub
W te słowa rzecze: Wodzu świetnych legij,
Które Wszechmocny tylko mógł pokonać,
Zagrzmij im tylko, a twój głos — potężna
Tarcza ich w klęsce i trwodze, pochodnia
W niebezpieczeństwie — sygnał nieomylny
W bojowym ogniu, natychmiast przebudzi
Dawne ich męstwo, chociaż teraz leżą
Nędzni — bezsilni na płomiennej fali
Jak my niedawno — niedziw! ogłuszeni
Z tak niezwyczajnej wyżyny upadkiem.
Ledwie to wyrzekł, a najwyższy Wróg
Na gorejący ruszył brzeg. Więc puklerz
W eterach kuty, ciężki, wielki, krągły
Na bark zarzucił; obszerne to koło
Lśniło jak księżyc w pełni, gdy wieczorem
Przez szkło nań gwiaździarz spogląda toskański
Z wyżyn Fiesole, albo z pól Valdarno —
I oto widzi jakieś nowe ziemie,
Rzeki i góry w plamach jego kuli.
Najwyższa sosna z Skandynawskich gór,
Dla największego okrętu — na maszt
Zrąbana — lichą zdałaby się trzciną
Przy jego włóczni, na której się wspiera
Depcąc gorące kamienie. (Inaczej
Chodził on w niebie). Wyschnięte powietrze
Ogniem sklepione — ostry ból mu sprawia:
On znosi wszystko cierpliwie, aż stanął
Nad brzegiem fali ognistej — i wołał
Hufce swe, kształtem anioły, leżące
Właśnie jak liście jesienne — zerwane
Z lasów Etruryi — i pokrywające