Strona:Poezye cz. 1 (Antoni Lange).djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale nie ujdziesz więźniu, gdy twej ciemni wartą
Jesteś ty sam — i wiecznie w swoją pierś rozdartą
Patrzysz — i wciąż na moce rozdzierasz ją sprzeczne —
I wciąż na nowo budzisz jej męczarnie wieczne!
Nie ujdziesz, czujny szpiegu własnych swych upojeń,
Kacie swojego serca, zabójco swych rojeń,
Co dostrzegasz w bezsennej duszy swej pieczarze,
Śród nie wielu postaci w jasnej aureoli,
Same widma straszliwe, wrogie, czarne twarze,
Które zwalczać i zniszczyć, własna myśl ci każe —
Ale sępie ci szpony łamią granit woli!
Lecz z po za ciemnej fali zmierzchowego kiru
Wyjrzą świetne obłoki róży i szafiru
I uderzy godzina, kiedy Noc tęskniąca
Rozkochane swe łono odda bogu Słońca.

W piersi naszej Chrystusy żyją i Nerony,
W piersi naszej bogowie żyją i bydlęta:
I duch nasz przebaczeniem cały przepełniony,
Nieraz się nienawiścią — jak burza — rozpęta.
I bluźnim, choć ku bóstwu dążym w nieśmiertelność
I usta wykrzywiamy w cyniczną weselność.
Ale nasze bluźnierstwo — to tylko modlitwa
Rozpaczliwa i groźna jak ostatnia bitwa.
Nasz śmiech — to najboleśniej krwawych łez posoka,
Jakie płynęły kiedy z człowieczego oka.
A życie tak kochamy, jak wiosenne szumy
I jak usta dziewicze — i jak wieszczów dumy,
A modlim się do grobu — nicestwa — i dżumy.
I milczym, jak umarłych bezpotomne próchno,
Ale patrzym, czy kresu nie będzie wieczorom,
Jak ci, co długo milczą, aż w końcu wybuchną
Niby grom!
O! nie wierzcie, nie wierzcie pozorom!
Bo jeżelim się modlił do zimnej mogiły