Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/707

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zda się, węgle żarzyste moje czoło gniotą.
Gorączka ssała piersi, jak zabójcza żmija,
Czułem, jak biedne członki febrą odrętwiały.
Przyczyną tej spiekoty są góry i skały,
Od których promień słońca mocniej się odbija.
Bo jak twierdzi prostota, że w tutejszej stronie
Straszny skwarami lipiec, lecz gorętszy sierpień,
Wrzesień zaś zabój czerni waporami zionie,
Stąd idzie śmierć gwałtowna i tysiące cierpień.
Trudno zbadać przyczynę, bo przyczyn tysiące,
Czy zaraza z powietrza, czy z późnego żniwa?
Czy w stronie nadalpejskiej rozigrane słońce
Prostopadłej promieniem ostrym połyskiwa?
Z łona skalnych czeluści, tuż przy samej drodze,
Nieraz potok gwałtowny toczy się po ziemi;
Tam w warczącej kaskadzie me gorąco chłodzę
I czerpię zimny kryształ rękoma chciwemi.
Powoli — orzeźwiony kroplami wilgoci,
Począłem raźniej stawić niedołężne kroki.
Kroki stawić począłem, bo się wóz nie koci,
Bo konie pod ciężkiemi ustały tłomoki.
Nieraz, gdy koła grzęzły na błotnistej drodze
Lub z trudem przebywały kałuże czarniawe,
Tysiąc zwrotów, manowców, tysiąc dróg znachodzę,
Aby snadniej wyminąć bagnistą przeprawę.
Przebywszy ostre góry i głębokie wody,
I garby skał wiszących, gdzie się obłok kurzy,
Noweśmy napotkali trudy i przeszkody,
Które los nieżyczliwy stawił nam w podróży.
Oto las starożytny, gdzie truchleć potrzeba,
Pełny wiązów i dębów porosłych rozwlekle,
Stary wierzchołek lasu aż utonął w niebie,
A w lesie dziko, ciemno i straszno, jak w piekle.
Mimo ostrych wąwozów i wzgórków gromady,
Przegradzał rzniętą ścieżkę wielki odłam skały;
Stare pnie i kamienie, jakby sidła zdrady,
Przerażonym podróżnym drogę tamowały.