Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/706

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Póki zimno północne i słodszy dla oka
Widok pól macierzystych serca ci nie doda.
A tam zielona niwa rozściełać się pocznie,
I góra w sinej barwie coraz dalej znika;
Wnijdziesz w kraj nadwiślański, a tam już widocznie
Miękcej będzie na trawie stopom wędrownika.
Mimo zamków i grodów dzielnego Lechity,
Gdzie się po mokrej ziemi kręta Narew plącze,
Przyjdziesz odwiedzie Muzy pobyt znakomity,
W Pułtusku Apollina świątynie uchrończe.
Donieś tam towarzyszom o mojej podróży,
Żeśmy na włoskiej ziemi stanęli przyjemnie.
Pozdrów serdecznie Ojców, niech im szczęście służy,
I powiedz Nikolemu trzy słowa ode mnie.
Klęski naszej podróży, trudy niewymowne
Rozpowiedz szczegółowie w prawdziwej postaci.
Najprzód, w mieście Poznańskiem alumny wędrowne
Oddały pożegnanie pozostałej braci.
W braterskiem uściśnieniu, z mokremi powieki,
Ruszyliśmy w wędrówkę, rozżaleni srodze.
Wkrótce klarowne fale czarnej Odry-rzeki,
I granice marchijskie stanęły na drodze,
Aż w krainy saksońskie przyszliśmy nareszcie,
A Lipsk dachem gościnnym okrył nas w podróży.
Przykra wszakże gościna, bo w tamecznem mieście
Lutrowem się kacerstwem cały naród burzy.
Tu gmachy starożytne, marmurowe ściany,
Kościoły murowane ręką pracowitą.
Westchnęliśmy ujrzawszy dom Boży skalany,
Dziwili się bogactwom, co tak źle użyto.
Ledwo pierwszej jutrzenki błysnęło ognisko,
Ledwo oblała ziemię słoneczna pozłota,
Rzuciliśmy niewierne lipskie rumowisko.
A cały dzień pochmurny, i deszcze, i słota.
Biada mi! bo nazajutrz na pogodnem niebie
Jasne słońce paliło ognistą spiekotą;
Zda się, płomień gorący czułem koło siebie,