Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom V-VI.djvu/708

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przecież dążym odważnie, a żaden nie pyta,
Że zbójcy na rumakach tuż za nami jadą;
Zbrojny iskrzącym mieczem, lasowy bandyta
Otoczył nasze przejście i stanął gromadą.
Spojrzałem — noże z pochew zabłysnęły wszędzie,
Biegłe ręce zbójeckie rwą się do oręża.
Owdzie strzelec, uzbrój on w śmiertelne narzędzie,
Mierzy paszczę rusznicy i oko wytęża.
Wystrzelił, buchnął ogień z dymem i łoskotem,
Gwiznął ołów, wyrwany z piekielnej czeluści, —
I włos mi się najeżył, i zlałem się potem,
Pierś zaparta z przestrachu ledwo oddech puści.
I przyskoczyli zbójcy z wejrzeniem ognistem,
Barbarzyńskiemi słowy ich groźba zawrzała,
I dobyli sztyletów, i przeciągłym świstem
Dają jakieś poznaki, sygnały czy hasła.
Chciałem się bronie ręką, ale ręka mdława;
Patrzą wokoło siebie — i wóz bez obrony.
Wtem Nikolaj tajemne znaki mi podawa,
Widzę już oręż zbójcy ku niemu zwrócony.
Uderza moje uszy jego jęk i łkanie,
Drgnąłem — jakby me oczy zalał strumień krwawy,
Mniemałem już usłyszeć ostatnie konanie;
Dzięki jednak Niebiosom, to był krzyk obawy.
Wyrwałem się, skoczyłem — a tu obok puszcza, —
Zda mi się chyżej wiatru biegłem na bezdroże.
Kryjówka w gęstych liściach ledwo dzień przepuszcza,
Ciemny chróst moją ścieżkę ukrył w Imię Boże!
A tymczasem bandyta pastwił się zwycięski,
Nasze srebro ubogie, ów metal zwodniczy,
Źródło na całym świecie nieszczęścia i klęski,
Wszystek poszedł opłacać haracz rozbójniczy.
Tam stali towarzysze smutnie okupieni,
Rozmyślając nad dolą dalekiej podróży.
O wy, dęby szerokie! o stosy kamieni,
Których cień i kryjówka za mój uchroń służy!
Ozcmuście (ja was, pomnę, żałowałem w drodze,