Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I pytał sam u siebie, patrzając w jej lica:
Gdzie się podziała święta Niebios posłannica?
A świątynia twej duszy rozpadnie się w zgliszcze,
Bo już przestaniesz wierzyć w twe cudne bożyszcze...
I ku zbolałym piersiom twoja głowa zwiśnie,
Jak bezsilny załamiesz ręce bezkorzystnie...
Przeszła twa chwila czynu, boś z wiary wyzuty;
Wśród żywych jesteś trupem, jak upiór pokuty...
Tylko jedno zostanie uczucie złowieszcze:
Przeklinasz twoją miłość, ale kochasz jeszcze!

CZCIONKA.

O jak pięknie, jak żywo malujesz pan duszę!
Tylko z jednym zarzutem odezwać się muszę:
Że z podobnym zapałem wylewając bole,
Trzeba zawsze mieć papier i pióro na stole,
I notować wrażenia w tak przyjaznej porze;
Na co ma się ulatniać, co w druku być może?

HENRYK (ocyka się z zapomnienia).

Jesteś tu, panie Czcionka? — Ach! przepraszam pana!
Kadzisz mi zapisywać, gdy dusza znękana:
Piękna zaprawdę rada — i pytam, co znaczy?
Pocóż mam upamiętniać słowa mej rozpaczy?
By znienawidzieć ludzkość?... ja chcę kochać ludzi!
By żyć temi bluźnierstwy, co rozpacz obudzi?...
By, czytając, odnawiać dręczące tortury?...

CZCIONKA.

Ależ dla dobra świata... dla literatury...
Słyszałem od autorów, widzi pan dobrodziej,
Że myśl — to salamandra, co się w ogniu rodzi.

HENRYK (tamując oburzenie).

Przepraszam, panie Czcionka! ale powiem szczerze:
Już dzisiaj do klientów pańskich nie należę.
Ja nie byłem autorem gwoli marnej pysze,
Pisałem dla mych braci — cóż im dziś napiszę?
Czy z głowy? — biedna głowa marzy bezrozumnie;
Czy z serca? — dzisiaj serce odrętwiało u mnie;