Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Burmistrz i radni wyszli z pokorą...
On się zadumał, w górę wzniósł oczy,
Przycisnął mały krzyżyk do łona...
Wtem jęknął kapłan, co stał z uboczy,
Że pasterz kona...

VIII.

O zmroku w mieście zagrzmiały dzwony,
I wieść żałosna wszystkich uderza:
Że już dobrego niemasz pasterza!
Płacz po nim, ludu osierocony!
Mnogi się naród tłoczy w ulicy,
Wszyscy żałośni, wszyscy ciekawi:
O! na pasterskiej naszej stolicy
Drugi się Tabor nieprędko zjawi.

IX.

Pan burmistrz spełnił to, co mu każe
Święty nieboszczyk: nazajutrz do dnia
W Miednickiej bramie postawił straże,
By najpierwszego spotkać przychodnia.
O piątej z rana bramę otwarto.
Ktoś idzie pieszo z Miednickiej drogi...
I w miejskiej bramie stanął przed wartą
Pokaleczony żołnierz ubogi.
Twarz ma i postać jeszcze młodzieńczą.
Stąpa szykownie, zbudowan składnie,
Lecz głuchym kaszlem piersi mu brzęczą,
I skaleczoną ręką nie władnie.
Skłonił się warcie, wstrzymał się w bramie,
Spojrzał na nowe żelazne wrota,
I rzekł z boleścią, co łez nie kłamie:
— Gdzież się ja udam biedny sierota?
— O! ja waszmości drogę pokażę!
Pójdziesz na ratusz, sąd cię opisze. —
Rzecze mu żołdak, co pełnił straże,
Ze śmiechem patrząc na towarzysze.