Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszedł burmistrz miasta, pan Otoczeńko,
Padł na kolana i tak doń powie:
— Panie! wy ojcem naszym jesteście!
Tyleście miastu dali opieki!
Raczcie zezwolić, by w naszem mieście
Stanął twój pomnik w potomne wieki!
Niech go wyrobią nasi rzeźbiarze,
Niech go wykują nasi kowale!
A my, magistrat, jak dług nam każe,
Sami ustawim na miejskim wale!
— Panie burmistrzu! praca za długa,
Mnie za ten pomnik nie kupisz Nieba.
Jakaż tu była moja zasługa?
Żem ja was kochał? bo tak potrzeba!
Te wasze baszty, te wasze ściany,
Ta łza, co u was w oczach się kręci,
To będzie pomnik mój wykowany!
On moją pamięć trwalej uświęci!
Czy nieprzyjaciel, czy czas go zburzy,
Wy się nie leńcie kielni i młota.
Niech waszej głowy strzeże najdłużej,
Aby nie poszła marnie robota.
W bramie Miednickiej postawcie straże,
A gdy zadzwonią, że już mnie niema,
Pierwszy, kto w niej się jutro ukaże,
Pięćset kop groszy niechaj otrzyma!
Grosz na to w mojej znajdziecie skrzyni,
Opieczętowali wielce starannie.
Niechże to łaska wasza uczyni,
Bom tak ślubował Najświętszej Pannie!
Bywajcie zdrowi, mój Otoczeńko!
Módlcie się za mnie, gdy w Panu zamrę...
Bywajcie zdrowi... — I drżącą ręką
Mosiężnej księgi otworzył klamrę,
I począł czytać, i święta rosa
Zwilżyła oczy, co jeszcze górą.
Snadź świętej duszy tęskno w Niebiosa!