Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy nim, oprawna w dębowe deski,
W mosiężne klamry, spoczywa księga:
To Pismo święte — pokarm niebieski,
Wierzącej duszy moc i potęga.
Na starcu znaczne cierpień ostatki.
Lecz się już dusza Niebem nasyca;
Wyswobodzona z kościanej klatki.
Chciałaby lecieć, jak gołębica,
W górę... wysoko!... i wnet uleci,
Lecz jeszcze miłość ku ziemi zowie:
Ojciec pożegnać musi swe dzieci,
Bo tu spłakani stoją synowie.

VI.

Najprzód król Zygmunt, wiedząc, że chory,
Chce uczcić starca ostatnie chwile:
Przysłał do niego swe senatory.
Pasterz ich przyjął, wysłuchał mile,
I głosem cichym, jako brzęk pszczoły,
Przemówił do nich w następne słowa:
— Nie płaczcie waszmość, gdym ja wesoły,
Nas nie rozdzieli deska grobowa;
Jeśli oglądam Pańskie Oblicze,
Jeśli wysokie Niebo posiędę,
Wiecie, jak ziemi ojczystej życzę,
Tam modlitwami służyć jej będę!
Za króla, za was i za rycerze,
Za stany miejskie, za stan poddańczy,
Będę się modlił. Niech Bóg was strzeże
Od głodu, moru, ognia, szarańczy:
Niechaj wam Niebo męstwa przyczyni,
Od pól oddala grady i susze!
Będę strzegł Litwy, a wy, Litwini!
Módlcie się tutaj za grzeszną duszę!

VII.

Przeżegnał panów skostniałą ręką;
Wyszli ze łzami senatorowie.