Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na ratusz! — krzykną. — Kto waszmość taki?
I skąd przychodzisz w tak rannej chwili?
Rozswawolone miejskie żołdaki
Halabardami go otoczyli.
— Poco na ratusz? Hej, hola! hola!
Albom ja zbrodzień? — rzekł żołnierz śmiele. —
Ja wracam z boju, z kleckiego pola,
Tatarskie rany noszę w mem ciele!
Szanujcie rany! bo, jak Bóg miły,
Jeszcze choć szczudłem bronić się mogę!
Ale żołdaki go ostąpiły,
Wejścia do miasta przecięły drogę.
— Wasz ratusz żadną nie jest mi władzą!
Ja jestem szlachcic! — wołał kaleka;
Lecz go żołdaki gwałtem prowadzą,
Gdzie na ratuszu obrada czeka.

X.

Poustrajani w szuby sobole,
W bogate pasy, w błyskotek wiele,
Panowie radni siedzą przy stole:
Pan burmistrz miasta siedzi na czele,
A obok niego radni, ławnicy,
Z krętemi wąsy, z butnemi głowy,
A obok pana Piotra Kotwicy
Siedzi poważny pisarz sądowy.
Kunsztownie tkaną perską makatą
Pozasciełano stoły i ławy;
Pan burmistrz trzyma księgę bogatą; —
To magdeburskie miasta ustawy.
Jeden ma w czapce kitę pierzastą,
Drugi ma spinkę z drogich kamieni.
Świetneż być musi wileńskie miasto,
Gdy jego rajcy tak przystrojeni!

XI.

Straż do ratusza wiedzie żołnierka,
Kędy zasiada rajców drużyna.