Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na tatarskiego wsadził mierzyna,
I zaprowadził na wieś poblizką,
I tam wypytał aż do ostatka:
— Jak herb waszmościn? jakie nazwisko?
W jakim powiecie ojciec i matka?
Jestem Studzieński, Marcin mi imię,
Gryf jest herbowym moim klejnotem.
Ród mój w Poznańskiem bywał w estymie,
Aleśmy jakoś zbiednieli potem.
Ojciec i matka dawno już w grobie,
A mnie tu nędza po świecie pędza;
Ale jak mogę przypomnieć sobie,
Że mam w Oszmianie krewnego księdza.
Tam chciałbym dobrnąć, gdy będą siły;
A jeśli umrę między obcemi.
Wszakże tu kopać będą mogiły, —
Będzie i dla mnie trzy łokcie ziemi!
Umrzeć dla kraju, dla Pana Boga,
Nie żal polskiemu bojownikowi!
A już tam droga moja nieboga
Zgadnie, żem umarł i pacierz zmówi.

XXI.

— Ej, bredziesz waszmość! — husarz odpowie —
Rany waszmości goją się prawie;
Za tydzień, drugi, da Pan Bóg zdrowie,
Ja do Oszmiany sam cię dostawię.
Moi rodzice żyją tam blizko;
I ja mam krasny cel mych zalotów,
A jak jej imię, a jak nazwisko,
Nie powiem waści, boś odbić gotów.
Dzięki staraniom bratniej opieki,
Od ran tatarskich boleść nie taka:
Marcin Studzieński, chory, kaleki,
Został pod Kłeckiem w chacie wieśniaka.