Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A drugiego miał sąsiada,
Co z nim wieczny toczył spór
O przyległą wieś i bór.
Sąsiad przeczył, — przecz, nie przecz,
Niech rozsądzi sprawę miecz.
Zebrał tedy szlachty dość,
Zebrał całą swoją włość,
I sąsiada ścisnął w okół,
Pogruchotał mu częstokół;
A przez bramę i przez łom
Wpadł zajazdem w jego dom,
A po bramie rąbnął tak,
Że aż dotąd został znak.
Sąsiad w prośby, żona w płacz, —
Zmiękczył serce dzielny gracz,
Bo już takiej był natury,
Że choć czasem zły, ponury,
Lecz na widok ludzkich trosk
Mięknął stary gdyby wosk;
Więc wypuścił z ręki łów
I do domu wrócił zdrów.
Jużby doma siedział snadź,
Lecz mu wkrótce dano znać,
Że tam z jego łąk korzysta
Jakiś Niemiec kolonista,
Że się wdziera aż do kniej, —
Więc na Niemca hejże, hej!
Spędził Niemca gdzie pieprz rósł,
I graniczne kopce wzniósł.
Był to dziedzic wielkich cnót,
Na sąsiada ciężki młot,
I swoimi rządził srogo,
Nie miał względu na nikogo,
Bronił biednych z całych sił,
Sprawiedliwość świętą czcił;
Więc gdy przyszedł śmierci kres,
Lud niemało wylał łez.