Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panie starosto, nie patrzaj w tę stronę:
Z kupy popiołów sterczą trzy kominy
I cztery brzozy ogniem opalone.
Konie dom czują — już ochoczej lecą:
Dzielnie parskają! oj, będąż nam radzi!
Dzielne koniska, poczekacie nieco,
Nim was do stajni służba odprowadzi...
Strzygą uszami — już marzą o sianie...
Ale po Sasach pewno go nie stanie...
Oj, za to wszystko warciż oni, warci...
Lecz pan dał słowo, że bić ich nie będzie!!...
Ot idą ludzie... a jacy odarci!
Na taką nędzę aż strach spojrzeć wszędzie.
I po stodołach, i w domach, i w bydle,
Wszędzie brak cierpią szlachta i poddani...
Dzień dobry, człeku! gdzie niesiesz te rydle?
— Idziem na cmentarz grób kopać dla pani,
Tydzień jak zmarła, lecz nie było cieśli,
Wyciosać trumnę nie było tu komu.
Stała w ogrodzie w opuszczonym domu,
Dzisiaj ją z rana do kościoła wnieśli!...
Krzyknął starosta — zachwiał się i blednie,
Zesłupił oczy, jak gdyby umarły;
Lecz żadne żale ni jęki powszednie
Już się z rycerskiej piersi nie wydarły.
Gniew lekką chmurką zwisnął mu u czoła,
Tłumioną, groźbą ścisnęły się pięście.
Jak wiatr poleciał ku stronie kościoła:
Tak mu tam pilno sprawdzić swe nieszczęście,
Tak mu tam pilno na zimnej podłodze
Gorące czoło zahartować mocą,
I swej żałości popuściwszy wodze,
Bogu powierzyć swą skargę sierocą,
Świecę pogrzebu ponieść przed innemi,
Na lube oczy nasypać garść ziemi...

∗             ∗