Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Król miłościwy, pewien swej potęgi —
Dowódca zamku obrażony powie —
Żadnej już od was nie pragnie przysięgi,
Wolność powraca wam bezwarunkowie.
Jesteście wolni, i wy, i wasz sługa,
Jedźcie do wioski, wracajcie do pługa.
Obaj mężowie padli na kolana,
Jak gdyby jedna popchnęła ich siła,
Modła dziękczynna, z ich duszy wylana,
Pierwszy swobodny oddech orzeźwiła.



EPILOG.

Pochmurnym dzionkiem, po jesiennej grudzie
Bije stuk kopyt o drogę przestronną.
W rysich opończach dwaj rycerscy ludzie
Pod wielką wioskę zbliżają się konno.
— Panie Olędzki — starszy z nich zapyta,
Co miał rumaka dzielniejszego nieco:
Czemu to żadna chata niepokryta,
A rzadko w której małe szybki świecą?
Wszystko tu widzę zniszczonem, obdartem,
Nawet gospoda nie świeci z daleka.
— Ej, panie, panie! umocnij się hartem:
Co krok to nowa niespodzianka czeka.
Ludzie z wsi poszli kędyś w strony insze,
Więc i pustkują dawniejsze ich chaty.
Tu kilku szlachty osiadło na czynsze,
A to — wiadomo — naród niebogaty.
Gdzież to po wojnie pilnować wygody?
Gdzież to naprawiać takie wielkie szkody?
Otóż... po polu bydło się wałęsa,
Chwast ogryzając na dwornym poparze...
W stodołach siana niemasz ani kęsa,
Wszystko Sasowie wzięli na furaże.
Ot dworzec pański... tam same ruiny...