Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc go sądzono do tej samej celi, —
Wasz sługa z wami niewolę podzieli.

XXI.

Drzwi się otwarły — i w podartej szacie
Wpadł Piotr Olędzki z bliznami na czole.
— Pan Piotr!
— To pan mój!
— Ha! jak się miewacie?
Dlaczegoś, głupcze, dał się wziąć w niewolę?
— Kozak nas zdradził — to i mówić szkoda,
Ale ja pana nie poznałbym z dali...
Ta długa broda...
— Ho! ta długa broda —
Jużbym ogolił, lecz brzytwy nie dali.
Lecz co tam słychać?... Moja biedna żona?...
— O! biedna pani! nie wytrwać jej sile:
Może skonała — może teraz kona.
— A moje dziecię?
— Dawno śpi w mogile;
Umarło biedne... Przyczyna zbyt prosta:
Wiadomo — słabe niemowlątek zdrowie;
Wiatr zawiał w szybę... widzi pan starosta,
Szyby potłukli w domu Saksonowie.
— A wioska moja?
— Wioska na Stawiszczu
Już po pożarze buduje się nieco:
Szlachta osiadła na spalonem zgliszczu,
Lecz poddanego nie znajdziesz ze świecą, —
Wszyscy uciekli... niechaj Pan Bóg broni,
Co tam po wioskach broili Saksoni!
Dzielniem ich plażył — to aż śmiech porywa,
Co im na plecach popisałem znaków!
Jak ze stu ludzi gromada pierzchliwa
Od kilku naszych zmykała Kozaków!
Lecz przebacz, panie! zdradą a nie siłą
Dałem się ująć, dałem się i kwita: