Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czy dobrze było za dawniejszej chwili,
Żeśmy swych królów sami obierali?
Rozstrzygnąć sprawę rzecz nie mojej głowy,
Już ją rozstrzygły sądy tajemnicze;
Ja tylko jeden wypadek dziejowy,
Jednego męża odsłonię oblicze,
A świętą prawdą kierując się ściśle,
Ze starych czasów obrazek nakreślę.
Piękny był widok, gdy naród pod Wolą
Obierał króla! — zwłaszcza kiedy zgodnie.
Choć nieraz obce i domowe zbrodnie
Święty obrządek hańbiły swawolą;
Nieraz Sarmaci i nieraz Litwini
Zerwali zgodę, co się już przybliża;
Nieraz gmin ciemny, nie bacząc co czyni,
Matkę rodzoną przybijał do krzyża:
Lecz nieraz znowu miłość i ład stary
Przyszły zamieszkać w starym Piastów domie;
Duch Przenajświętszy ze swojemi dary
Na sejmujących zstępował widomie,—
A wtenczas widok elekcyjnej rzeszy
I oko bawi, i serce pocieszy.

II.

Poza Warszawą, na zielonej błoni,
Rowem się znaczą szerokie okopy.
Jak kwiaty w wianku widnieją z ustroni,
Pańskie namioty i szlacheckie szopy.
A całe pole rydel i siekiera
Pooczyszczały od chwastów i zielska.
Największy namiot — gdzie senat się zbiera,
Największa szopa — gdzie izba poselska.
A małe brózdy pod łańcuch mierniczy
Pole na mnóstwo podzieliły szmatów,
Na tyle części, ile ziem, powiatów,
Ile województw piękna Polska liczy.
Gdy województwa, powiaty i ziemie