Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wojsko od gniewu Bożego zasłania,
Więc baczny hetman codziennie pamięta
Czynić swe sądy, dawać posłuchania.
Czy to w namiocie, czy w spokojnej chwili,
Każdego ranka ma tłumny zbiór gości;
A kto hetmańskie podwoje uchyli,
Już nie odejdzie bez sprawiedliwości.
Jak dobry ojciec, nie lęka się pracy,
Każdego wpuszczać po kolei każe:
I pułkownicy, i regimentarze,
I chorążowie, i prości żołdacy,
Każdy, kto przyszedł, nie będzie poślednim,
Może swą sprawę wyspowiadać przed nim.
Ale najpierwej, najuprzejmiej spotka,
Kto mu się widzi najbiedniejszym z rzeszy,
Płaczącą wdowę, skrzywdzonego kmiotka
Sprawiedliwemi wyroki pocieszy.

XV.

Biada, kto skrzywdził, kto zasiał niesnaski!
Zaraz najsroższe ukaranie bierze:
Serce hetmana w jednostajnej mierze
Skłonne wymierzać łaski i niełaski.
Kiedy był srogi, to skry sypie z oka,
Kark się napręża, krew na twarz wypływa,
Gromem wybucha jego pierś szeroka,
Włos mu się jeży, jak gdyby lwia grzywa.
Lecz gdy przebierze oblicze łaskawe,
Tak miłe oczy, tak wdzięczne ma słowa,
Że rzekłbyś, patrząc na jego postawę:
To Anioł z Nieba, a nie pan z Tarnowa!
Kiedy był wesół, to celował w żarcie
Między najpierwsze żartowniki dworu;
A kiedy, wedle pańskiego humoru,
Używał gestów na swych słów poparcie,
Ręką i głosem udawał tak składnie
Postać, i ruchy, i mowę swych osób,