Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom III-IV.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Już lat czterdzieście.
Tu młodzież znowu śmiechem wybucha:
— A w Imię Ojca, Syna i Ducha!
Szalony człowiek! jemu się zdało,
Że znajdzie swoją gromadę całą!
Piotr żebrak skacze ze starą Martą!
A dalipanże, popatrzeć warto!
Marta jedyna dzisiaj do pląsa!
Tu stary Janek pokręcił wąsa,
Pogłaskał brodę, stuknął w stół lichy,
Że aż skoczyły na nim kielichy,
I krzyknął męskim z Austerlitz głosem:
— Wara mi bluźnić! jam nie młokosem!
Na gorzkie jabłko pogrzmotam plecy,
Kto szydzi z Piotra — to wy kalecy!
On (jeśli wierzyć) na nogę chromie;
U was kalectwo znaczno widomie;
Kalectwo w głowach!... Kto zbluźni Marcie,
To go na rękę wyzwę otwarcie!
To było dziewczę cnotliwe, piękne!
Kto mi zaprzeczy, nic się nie zlęknę,
Zbiję dziesięciu!...
Młodzież pobladła.
— To jakaś sztuka srodze zajadła! —
Pomruknął jeden, a drugi doda:
— Uważasz, kumie! to krew nie woda!
On tak dowodzi — i prawda może,
Że stara Marta to dziewczę hoże...
Niech i tak będzie, jeśli wypada.
Kiedy tak z cicha szepce gromada
Janek łzę otarł, co w oczach świeci,
Wychylił czarkę:
Dzieci wy, dzieci!
Nie znam was wcale, bo wy nie moi.
Ta wioska dzisiaj inaczej stoi.
Z waszymi dziady dobrze się znałem,
Z waszymi ojcy piłem, hulałem —