Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To rzekłszy, ziemię bosą zatarł nogą —
Gdy Jazon pojrzał na około — potem
Wstał — wyszedł — Barchob, że nadchodził drogą
K'niemu mistrz płaszcza połą jak namiotem
Wionął i giestem rzucił polecenie
I jako pierwej siadł — było milczenie. —

Po chwili weszło pacholę służebne,
Miednicę stawiąc z płuciennym ręcznikiem,
Toż sprzęty obce, do uczty potrzebne:
Drewnianą konew z winem, konew z mlekiem;
Stół, jakich w Rzymie nie ma, arfę złotą
Schowaną w kaptur z Sydońskiej purpury —
I piasek, którym sypało z ochotą
Na różnobarwne posadzki marmury;
Gałązki przytem mając oliwnemi
Tak odmienioną powierzchowność ziemi.

Wyszło — szeroki słońca promień z góry
W fontannę upadł, prysnął o marmury
I tęczę wywiódł sztuczną co na ścianie
Szukała przyledz jako malowanie;
Gdy Jazon włosy zarzuciwszy białe,
Do nóg przychodnia miał się. — «Być nie może!»
Zawoła pielgrzym «— a — broń że mię Boże!» —
I począł nogi swe okrzemieniałe
Cofać i ramię odsuwał Magowe —
Czego mistrz prawdę nareszcie poznawszy,
Usunął ręce, siwą otrząsł głowę
I prawie rośmiał się jak dziecko — żwawszy — —
A potem, z dziwnym na twarzy wyrazem
Ku arfie poszedł czerwono okrytej,
Mówiąc «gdyby się serce stało głazem
Miałoby taki kształt!» — i pojrzał w szczyty
Domostwa, rękę wyciągając prawą,
Jak gdy kto burzy nadchodzącej słucha.
Usta mu barwą zabiegły bladawą:
Cichość się więcej uczyniła głucha —