Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Patrzył, jak gdyby dno kosza niejasne —
Czytał — zaiste czytał: pisma-własne!
— — — — — — — — — — — — — —


XI.

Przez bramę miasta, przez winnic kwadraty,
Furtki owiane w roślin aromaty,
Którym bluszcz służy jak zwiewna zasłona,
Strzegą zaś ręką niesadzone kwiaty, —
Przechodzić trzeba do Mistrza Jazona.
Nareszcie, skutkiem tej rozmaitości,
Dziwniej niż prędzej, stoisz tuż przy murze,
W który się schody zanoszą nie duże
I wisi młotek brązowy, w kształt kości.
Zerdzony spodem, od wierzchu świecący
Że go gość każdy oczyszcza niechcący.
Tym raz uderzasz, i wchodzisz w ciemnicę,
Bo dalszy schodów ciąg od furty pnie się
Nie już do domu, lecz znów na ulicę
Wyższą tarasu; ten, jest jako w lesie
Sosn włoskich rudą kępą ocieniony —
I jak sznur prostą ścieżką przekreślony.

Za tej zaś ścieżki końcem, widnym oku,
Nie sterczą mury domu na obłoku,
Lecz tak się mięsza wzrok wśród drzewnych alej,
Że iść tam musisz by wiedzieć co dalej —
Ścieżka ta bowiem, od samej połowy,
Dwie strony mając, jak leśne parowy,
Co raz się głębiej wrzyna w gaj sosnowy,
I co raz gęściej starym świeci brukiem,
Z fragmentów różnych złożonym jak smętarz:
Ten, że był urną — owy, może łukiem
Ten sarkofagiem, biustem — ów pamiętasz,
Że gdzieś w frontonie świętyni ma brata,
A wszystkie dobrze zrównane i w skazie
Każdej otkane mchem — zdala — jak krata
Zielono-złota, leżącym na głazie.