Strona:Poezye Cypriana Norwida.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dla mniej ćwiczonych mieli pobłażanie,
Zwłaszcza w publicznych miejscach oczywiste;
Lecz jakby mówiąc «cóż mi dajesz za nie?
Uderz choć czołem i wpisz się na listę.»
Koryncki mędrzec mawiać zwykł: «gdzie ruszę,
«Oblegają mię te Epimeusze — »
I nieraz w szczerym widziałeś go gniewie,
Gdy który z owych wieszał się na drzewie,
Lub patrzył w ogród Arthemidorowy
Co robi mędrzec? gdy nie miewa mowy —


VI.

Zofia, do siebie weszedłszy leniwo,
Wśród perskiej sofy skronie utuliła
I płaszcza jeden róg, powlekła krzywo
Ku ramieniowi — i tak zostawiła;
Nie jak kto spocząć chcący się odziewa,
Lecz jak kto nie chcąc nic, co pocznie, zrywa.
Ten ją owładnął woli bezkierunek —
I zostawała tak, patrząc na lirę,
Na skrzynkę z kości, gdzie się chowa myrrę,
Na zwitki wreszcie które, przez trafunek,
Pomieszał sługa z przenośnym ciężarem —
I pomyśliła — co też one znaczą? —
Lecz zostawała pod bezwoli czarem,
Marząc: czy same do niej przyjść nie raczą? —

Słońce co raz to jaśniejszym promieniem
I coraz cieplej wzierało w mieszkania,
Przedmioty jedne usuwając cieniem,
Zbliżając drugie przez ich wyświetlania.
Na pargaminu zwitek promień żwawy
Spadł, jako złoty liść na ciemne trawy
I błyszczał, chwiejąc się niejaką chwilę —
I znikł — i nastał moment ciemnej przerwy:
Płaszcz Zofii frunął zlekka, jak motyle —
Wstała — i legła znów, patrząc jak pierwej. —