Przejdź do zawartości

Strona:Poezje Teofila Lenartowicza2.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I pastorałem srebrnym gdy skinie
Pękają lody i Wisła płynie.

Wiosenną porą, pogodnym świtem
Pan Jezus gada ze świętym Witem,
Jakże tam w polu, wszystko zielone?
Już téż porosło pewnie na wronę.
Wczora deszcz przeszedł i wonność słodka,
Toż się tam trawa sypnie jak szczotka.
No cóż tam Wicie, już piętka w życie?...
— A Wit po widnym wodząc błękicie
Przejrzystą ręką wskaże skowronki,
Które wzlatują z nad mokréj łąki,
I wyśpiewują prawie bez końca
U stóp przeczystych wiecznego słońca.
I rzecze smutny: nie słyszę Panie,
Pókąd to ptastwo piać nie przestanie.
Więc Anioł boży dziwnéj pogody,
Daje znak skrzydłem, głuchną ogrody,
Wiśniowe sady, zielone gaje,
Za jednym razem wszystko ustaje.
Wykołysane pieśniami zboże,