Hej, burzy, burzy! — na czarnej chmurze
Niech pędzi wicher z piorunem w dłoni,
I rwąc z jej czoła godowe róże,
Niechaj tę ziemię kirem osłoni.
W tysiąc wulkanów niech się rozpada,
I żałobnica skryta popiołem
Niech bodzie niebo węglanem czołem,
O swojej krzywdzie niech rozpowiada
Lawą łez spiekłych, ognia językiem,
Przekleństwem matki, sieroty krzykiem.
Stoję nad srodze pobitemi braćmi!!
Co? — Słońce świeci! — czemuż się nie zaćmi?
Czemuż nie pęka niebo, nie drga ziemia?
Gdzież Bóg, którego ten widok oniemia,
Gdzież On, co piorun dzierży bez użytku?? —
Patrzcie! — zasłona świętego przybytku
Prysła jak dawniej — kolany zgiętemi
Wlokę się ku niej — pokorny, przy ziemi —
Spojrzałem za nią głęboko — i trwoga
Twarz mi zbieliła... Nie widziałem Boga!!