Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A gdy ktoś zagrzązł w długi — cała okolica
Powtarzała z przekąsem: «psy zjadły szlachcic
Dziś inna znów zaraza nad szlachecką miedzą:
Dzisiaj konie angielskie z kretesem was zjedzą!
Stajnia, od psiarni stokroć żarłoczniejszym sępem —
Ot profit, któryś waszeć nazywał postępem! —

pan marceli, z uczuciem.

Dziaduniu! już ja nie ten, którym był niedawno!
Chcę tutaj przed dziaduniem odbyć spowiedź jawną,
Jak gdybym klęczał korny przed konfesjonałem. —
Trzy lat temu — gdy, porwan nowomodnym szałem,
Pierwszegom konia kupił — nie przewidywałem
Jak ten pierwszy wydatek wciągnie mnie daleko
I do jakiej mnie zguby te konie powleką!
Na koszt stajni, szła co rok z dóbr intrata cała,
Wkrótce i sprzedaż lasów już nie wystarczała!
Brakło złota — lecz rzekli młodzi towarzysze,
Że o złoto nie trudno gdy się skrypt podpisze,
I usłużni — zawiedli aż do Mośkowicza
Który na gruby procent gotówki pożycza. —
A raz już zanurzony w tej zdradliwej fali,
Zamiast wrócić do brzegu, brnąłem coraz dalej.
Zaspokojona żądza, nową siała żądzę,
Bo każdy pociąg pióra sypał mi pieniądze.
Dziś przejrzałem nareszcie — dziś czuję że błądzę!
Ocucił mnie z uśpienia grom co mnie uderzył —
Dziadziu! jam w parę godzin długie lata przeżył!
Udręczył mnie, lecz podniósł święty głos sumienia.
O! zdrowym jest choć gorzkim, owoc doświadczenia.

pan bonawentura, ściskając go.

Niech ci Bóg błogosławi na tej skruchy drodze!
Twojemi szaleństwami zmartwiłeś mnie srodze;
Ale oto mi błysła niebieska pociecha —
W twem życiu moje życie znów mi się uśmiecha!
O! nie płonnemi były duszy mej przeczucia,
Że twe serce Marcelku, wolne od zepsucia;