Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
SCENA V.
PAN BONAWENTURA, sam.

Przebaczyłem — i łajać nie myślę już wcale
Pieniędzmi od żydowskich szponów go ocalę;
Lecz to nie dosyć — teraz zdrową radą muszę
Ocaliwszy majątek, ocalić mu duszę —
Wzbudzić, jeśli w nim gasną, honoru uczucia,
Wyrwać biednego chłopca z tej kaźni zepsucia;
Niech na ludzki szacunek poczciwie zarabia,
By stać się jeszcze godnym swych przodków —

wojciech, uchylając drzwi.

Pan hrabia!




SCENA VI.
PAN BONAWENTURA I PAN MARCELI.
pan marceli, wchodząc, rzuca się do nóg dziadka.

Dziadziu! najdroższy dziadziu! czyż zdołam w tę chwilę
Wyrazić me podzięki za dobroci tyle?
Niech od słów wymowniejsza łza, co z ócz mi spada,
Mój szczery żal ogłasza — wdzięczność opowiada!

pan bonawentura, podnosząc go.

Widzisz panie Marceli do czego to wiodą
Wasze kursa i sporty z angielszczyzny modą!
Widzisz, syn zacnych ojców na co się naraża,
Gdy go płochość raz pchnęła w brudny próg lichwiarza!
Zbytek, dawnać to plaga śród naszej krainy.
Zawsze bies gnał do szału — a szał do ruiny!
Niegdyś, placem wyścigów były polskie bory:
Rujnowała się młodzież na łowieckie sfory,