Strona:Poezje (Gaszyński).djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Że tylko umysł młody z chucią nieoględną
Pchnął cię chwilowym wirem nad tę przepaść błędną,
Kędy kwiaty cnót wszystkich marnieją i więdną:

(Po chwili namysłu.)

Już musiała ci matka oznajmić me plany —
Wiesz czego się domagam mój wnuku kochany?

pan marceli.

Mówiła — i cieszyłem umartwioną mamę —
Bo i mnie zdrowy rozum dał rady też same.
Tak! pojmuję — ma rację dziadunio dobrodziej:
Już mnie dziś na wyścigi jechać się nie godzi.

pan bonawentura.

Dobrze! — A teraz inna myśl mnie niepokoi:
Musim teraz pomówić o przyszłości twojej. —
Ufam twym sentymentom, ale cię w Warszawie,
Samego, śród niedawnych pokus nie zostawię.
Za jaki tydzień — gdy się przy pomocy Bożej
Twój interes ułoży i twój dług umorzy,
Wezmę cię z sobą na wieś, na lepsze zabawy,
Byś nabrał do rolnictwa ochoty i wprawy;
Byś poznał jak to skrzętność, porządek i praca
Złotym plonem, za trudy ziemianom odpłaca.
A gdy się u mnie — ze wsią obznajmisz powoli,
Pójdziesz chętniej pracować na swej własnej roli.
Ród nasz zawsze się bawił orężem i sochą,
A ta ziemia nie była dla niego macochą;
Ziemia odwdzięcza dłoni co ją w skiby kraje,
Ona nie bierze lichwy, choć z lichwą oddaje!
Na wsi, w każdej dnia chwili jest nowa robota,
Szał żaden ani fraszka umysłem nie miota;
Miejskich próżniaków język spokoju nie draźni,
Nuda nie rodzi plotek — plotki nieprzyjaźni! —
Marcelku! mnie odmładza ta błoga nadzieja,
Że modnego sportmana zmienię w grykosieja
I złe które cię żarło, zniszczę w samem jądrze. —