Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dróży. Siadamy do kedżawe, podwinąwszy pod siebie nogi: inaczej nie można, bo głowa obija się wnet o dach budy. Na odjezdnem dowiadujemy się, że karmazynowe aksamity okrywają brata pani domu, nie mamy więc odwagi ofiarować mu bakszyszu. Lecz on bardzo wyraźnie czeka na podarek, otrzymuje też na równi z innymi służącymi tomana[1], którego przyjmuje z uśmiechem zadowolenia.
Niema stanowczo pomiędzy najwięcej przedhistorycznemi środkami lokomocyi nic przykrzejszego nad kedżawe. Mówiłam już poprzednio, że dwie kołyski, złączone kabłąkiem, zwieszają się z dwóch stron zwierzęcia i że najmniejsze naruszenie równowagi sprowadza tragiczne komplikacye. Bezsilny podróżnik doznaje uczucia, jakby wsadzono go na huśtawkę, której zatrzymać, ani z której zsiąść nie może.
Chwilami znów zdaje mu się, że jest w szalenie krążącym dyabelskim młynie, którego rozkoszy nie próbowałam nigdy, lecz je sobie tak przedstawiam.

Ledwie wyjechaliśmy za miasto, a czerwadar już o parę tomanów cenę przewozu podnosi pod pozorem, że w ostatniej chwili musiał nająć jednego więcej konia pod rzeczy. Przez parę kilometrów drepce za nami kilku obdartusów, upominających się o nagrodę za jakieś niebywałe usługi. Uważąją, że należy im się lekki haracz od frengi. Nie

  1. Toman — pięć franków.