Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odmawiam słuszności ich rozumowaniu, rzucam im parę srebrnych monet. Nie taki haracz pobiera Europa od biednych egzotyków, rzuconych jej na pastwę.
Nietylko ci nędzarze chcą się na nas zbogacić. Dano nam w Khoj idealnego podobno zapties, który na noclegach gorliwie się wszystkiem zajmuje, przyrządza herbatę, kupuje chleb, jajka i nieliczne inne prowizye, zrzadka się trafiające. Pieniądze na płacenie za wszystko jemu powierzamy. Lecz na trzecim noclegu wybucha kłótnia między zapties i gospodarzem naszym, Armeńczykiem. Okazuje się, że „poczciwy” wojak okradał nas i zdzierał haniebnie biedaków, u których znajdowaliśmy przytułek, oddając im zaledwie czwartą lub piątą część branych od nas na opłacenie ich pieniędzy. Ciemny ten barbarzyńca trzymał się wielkiej i doniosłej cywilizacyjnej zasady: brać na lewo, brać na prawo, brać wszędzie, więc skubał nas, skubał Kurdów i Armeńczyków, skubał może i czerwadarów.
Przejazd do Tebrysu trwa dni cztery. Drugiego dnia rankiem góry pokazują nam nową, nieznaną jeszcze fizyognomię.
Nigdy nie widziałam podobnego nagromadzenia skał, fantastycznie spiętrzonych, nigdy takich niebotycznych zsypowisk brył i kamieni, nigdy takich posępnych i złowieszczych kotlin, w których zdaje się czaić śmierć i zbrodnia, nigdy też szczytów tak pokruszonych i poszarpanych. Wygląda to jak pole walki olbrzymów z legendy, którzy odrywali z tych wierzchołków potężne złomy i ciskali je w czarne czeluście wąwozów.