Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmiecie nas śnieżyca, że z wycieńczenia i znużenia zlegniemy gdzieś w kurdzkiej chacie.
Po 12 więc, a czasem 14 godzin dziennie jesteśmy w drodze, bez chwili wytchnienia i wypoczynku. Ludzie jedzą cokolwiek, zwierzętom jednak pić nawet nie dają, aż na popasie nocnym. Podziwiam ich nadzwyczajną wytrzymałość. Tak są objuczone, że znikają wprost pod olbrzymią masą. Mówiłam już, zdaje mi się poprzednio, że najmniejsze stosunkowo ciężary dźwigają wielbłądy.
Nareszcie nadchodzi ostatni dzień podróży. Chmurny dzień świta; po niebie płyną bure obłoki. Pniemy się po prostopadłych prawie złomach, po skalistych, pełnych kamienia wąwozach; wezbrane śniegiem potoki wciąż przerzynają nam drogę. Po południu wydostajemy się na płaszczyznę i jedziemy, jedziemy przez długie godziny. Przewodnicy oznajmiają blizkość miasta, lecz miasta nie widać. Wreszcie jakieś niewyraźne formy i kontury zamajaczyły w mglistej dali. To miasto! Nie, to ogrody bez końca, otoczone szaremi, z błota ulepionemi murami. Ogrody i jeszcze ogrody i wciąż te szare mury, wzdłuż których biegną kanały, doprowadzające wodę. Obdarte z liści drzewa wyciągają nagie i smutne konary.
Nie wiem jak się stało, że zniknął nagle jedyny żołnierz, towarzyszący nam stale od Bajazydu; o dwóch drugich nie mówię, gdyż w połowie dnia nas opuścili.
Pytamy czerwadorów, czy prędko staniemy w Khoj? Tak, miasto już się zaczyna. Lecz co najmniej przez godzin dwie posuwamy się między