Strona:Podróż Polki do Persyi cz. I.pdf/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strumieniach zbrukanej błotem odzieży, ani wypadki z furgonem, ani smutne w polu przystanki, gdy zawierucha w oczy garściami śniegu ciska i świat przesłania, nic nie nękało mnie tak boleśnie, nie roztrajało tak okropnie nerwów, jak te 5 dni podróży z czerwadarami dzikimi i pierwotnymi, jak ludzie epok przedhistorycznych. Nigdy nie czuliśmy się tak samotni i bezsilni, choć nie sami. Podróżujemy bowiem liczną gromadą. Nasi przewodnicy przyłączyli się do ogromnej handlowej karawany, składającej się co najmniej z 1,200 koni, mułów i osłów pod pieczą licznych Tatarów.
Tatar nie uznaje widać życia spokojnego. Ciągną go góry, step, noclegi pod gołem niebem, karawany, pieśń dzwonków, skrzyp monotonny arabatów. To jego życie i żywioł. Trudno wprost spotkać furganckich, orabatczich i czerwadarów innej narodowości.
W karawanie naszej stosować się musimy do wszystkich, nikt się do nas nie stosuje. Opuściwszy nocleg, o 5½—6 godzinie rano, jedziemy do 7-ej lub 8 wieczorem, nie zatrzymując się ani na minut kilka.
Idąc koło swych zwierząt, jedzą Tatarzy nędzny swój południowy posiłek: szczyptę kruchego owczego sera, zawiniętą w szmat chleba. Gdy mijamy strumienie, piją z nich przyklęknąwszy; gdy nie ma strumieni, koją pragnienie garścią śniegu. A ja ich w tem naśladuję, trawiona wciąż gorączką.
Konno jechać nie mogę, siodło męzkie zbyt jest niewygodne, idę znów wciąż prawie piechotą. I zdaje mi się, że końca tej drodze nie będzie, że