Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aż nagle, jak garść posiewu,
swe płatki rozrzuci wkrąg.
Lecz dźwięki-płatki po chwili,
trącając tonem o ton,
już lecą nakształt motyli,
na skrzydłach z dzwoniących błon.
A czasem słowik wykląska
ruladę, co piękna jest,
jak w pączkach róży gałązka,
na którą deszczu spadł chrzest.
Wyciąga się gałąź pieśni
w paciorach pączków i ros,
w spazm kolec swój rozboleśni
każdy i szlocha na głos;
i, w śpiew zasłuchane czoło
owije, uwieńczy tak
kwiatami i cierniem wkoło,
że jestem, jak róży krzak:
złączony arką gałęzi
z różanym krzewem — człek-krzew;
a w obu — srebrzyście rzęzi
jednaki śmiech, płacz i śpiew.

Ta druga pieśń rozebrzmiewa,
jak śmiech dziewczęcy przez łzy.
To słowik szlocha i śpiewa,
zaszyty w kwitnące bzy.
W pięciokwiat szczęścia skwieca
dziergany kląskliwie ton,
jakby go ręka kobieca