Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dążą i wyzwolone biegną ku sobie. Jest to może pierwszy dzień naszego życia, w którym nie przyszedłeś do domu o stałej godzinie. Skoro cię nazywam mojem słońcem, powinieneś, jak słońce, być nietylko jasnym, ale i punktualnym, a nie jesteś ani punktualnym, ani jasnym. Co cię zachmurzyło?
Wiszar. Nic, upewniam cię, że nic. Poprostu myślę o kilku obstalunkach fabryki, które wymagają powikłanych obliczeń.
Regina. A ja nie wierzę... Od pewnego czasu chodzi za tobą jakiś cień smutku... Nie przypuszczam, ażeby on powtarzał ci echo wrzawy, którą przeciw nam wszczął w swej gazecie Wydmuchalski; tego gatunku płazy muszą syczyć i kąsać a nie oplotły przecie ziemi tak gęsto, ażeby na niej dla bezpiecznego stąpnięcia nie można było znaleść wolnego od nich miejsca. Wielka podłość, jak wielka cnota, jest przecie tylko rzadkim wysiłkiem, bohaterstwem natury ludzkiej... Co to jest, Aureli? Wyglądasz, jak gdybyś nie słuchał słów moich, ale tajemnej rozmowy z sobą.
Wiszar. Dobrze widzisz, rozkoszo moja: właśnie mówiłem do siebie, że żadnych strapień bać się nie powinienem, bo wszelki ich ciężar zawsze przeważę tobą. Gdybym od ciebie odjął największe sumy nieszczęść, jeszcze mi pozostanie w reszcie ogromna ilość szczęścia. Smutek we mnie byłby obrazą ciebie.
Regina. A jednakże jakiś cię napastuje... Nie taj go,