Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Makary. Jak nieszczęśliwi... potępieni...
Jacenty. Potępieni!... Boże uchowaj!
Makary. Uchowa cię — a raduj się z tego... Bo lżej wesoło zabijać, niż smutnie myśleć. Barwami tej katuszy możnaby piekło wymalować, jej groźbą — złoczyńców na pokutników zmienić. Są męczeństwa, mój bracie, z których każde wystarczyłoby Bogu do obdzielenia winnych karami na wieczność całą. (z rzewną boleścią) Gdybyś ty zajrzał w moje serce...
Jacenty. W czyje?
Makary. Ach, co mówię... przecież tam nic niema... I ty pewnie nawet nie przypuszczasz, ażeby pod tym prostym workiem tliły się uczucia. A jednak i to się zdarza! Wszystko się zapali — wrzuć tylko odpowiednią iskrę. Kto wie, czy od jakiejś ziemia by się w dym nie rozwiała — chociaż niepalna. Tak i z nami. Ale prawda, ty mnie pytałeś, czem się najlepiej znieczulić?
Jacenty (zlękniony). Broń Boże! — Co dziś śpiewać mamy...
Makary. Ach, tak! Już i pamięć straciłem — sobie odpowiadam. Cóż mam robić, kiedy mi nawet Bóg odpowiedzieć nie chce, bo chyba umie — jak sądzisz?
Jacenty. Któżby się odważył o tem wątpić!...
Makary (żywiej) Są tacy, co się odważają, gdy krzyż milczy.
Jacenty. Nie wszyscyśmy cudów godni...
Makary. Czemu nie mam być godny! Ale twoja roz-