Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Makary. Gorzej... bo myśli...
Jacenty. U ojca to bywa wszystko jedno.
Makary. Już nie bywa... Ale po co przyszedłeś, bracie?
Jacenty. Chciałem prosić o objaśnienie, jakie oracye mamy odmawiać, bo dziś klasztorne święto a klerycy dobrze nie wiedzą...
Makary. Na cóż wam te oracye?
Jacenty (zdziwiony). Na co?
Makary. Ach — przecież — wiem. Siądź no, bo i ja siąść muszę, jestem zmęczony. Powiedz mi, jak ci się zdaje, czy słusznie mówił pewien świecki mędrzec, że »nie należy tłomaczyć ustaw Boga na męczarnie ludzi?«
Jacenty. On był człowiek świecki, nie wiedział jak my, że umartwienie jest cnotą.
Makary. (uniesiony). Ty mniej wiesz, niż poganin, który ogłosił, że »Bóg nie może być złym, tylko źle rozumianym!«
Jacenty (lękliwie). Ach, ojcze szanowny i ja temu nie przeczę...
Makary (spokojnie). Któżby cię posądzał, żeś przeczyć zdolny. Myślałeś ty kiedy?
Jacenty (zmieszany). Nad czem?
Makary. Nad wszystkiem... nad światem... nad sobą...
Jacenty. Nad sobą? Wstyd wyznać, ale każdy człowiek o sobie pamięta...
Makary. Nie o to pytam; chociaż znowu lepiej, żeś tak nie myślał.
Jacenty. Jak?