Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

deptana dusza nie rozumie takiej śmiałości. Podnieś no przynajmniej na chwilę w proch zagrzebane czoło i spójrz ze mną ku niebu, może kto stamtąd do nas przemówi...
Jacenty (wstając z krzesła). Księże gwardyanie... ja tego nie zrobię...
Makary (z lekką ironią). A ja chciałem cię skusić!... (żywiej) Uciekaj, bo może zapomnę, kto jesteś i mówić będę!... (spokojnie) Czego ja cię straszę?... Dziwny jakiś jestem — prawda? (po chwili) Czas już do chóru?
Jacenty. Czas — ale ojcowie jeszcze śpią.
Makary. I ja spać chciałem, ale nie mogłem.
Jacenty. Całą noc ojciec spędził na modlitwie?
Makary. Na biczowaniu.
Jacenty. Boże wielki!
Makary. Tylko nie kłopocz się. W gonitwie do nieba żadnego z was ani o sekundę nie prześcignąłem. A nawet cieszcie się, bo może po tej nocy jestem między wami zasługą pobożności ostatni.
Jacenty. Wolne żarty: przecież ojciec był w celi — sam.
Makary (szyderczo). Wiedz przyszły sędzio dusz ludzkich, że nie czyn, ale myśl grzeszy... Tobie z tej strony nic nie grozi — nie grzeszysz... Jesteś przynajmniej szczęśliwy?
Jacenty. Szczęście nasze nie z tego świata, tu mamy mało, ale też mało potrzebujemy.
Makary. Poprzestań na tem — radzę ci. Nie budź