Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cięzkie okrzyki, zapalę go i złożę na nim dziękczynną ofiarę bogu.
Zebor. Rozumiem.
Moron. No już odejdź, bo i czasu masz niewiele.


Widok 13.

W miarę jak wieczór dolewał mroków do przestrzeni, powietrze w niej coraz bardziej mętniało, a wreszcie napełniła się ona czarnością, w której przedmioty i ludzie tonęli niby bezkształtne kawały cieniów. Prócz gwiazd na niebie żadne inne światło nie padało na ruchliwe i szemrzące rojowisko Moronów. Krzątali oni się, szeptali między sobą, ale ostrożność nie odstępowała ich i przygniatała wszelkie żywsze głosy. W miejscu, gdzie wąwóz rozparł góry szerzej i zatoczył rozległe koło, na środku doliny kapłani postawili wyniesioną z namiotu świętą skrzynię, którą pokryli czerwonym obrusem wełnianym. Powoli naokoło niej zebrali się wszyscy dorośli mężczyźni, których opasały kobiety i niedorostki szlakiem powyginanym na stopach podnóża gór. Z namiotu, będącego wędrowną świątynią, wyszedł Moron z posągiem Jama w ręku i postawił go na ołtarzu.
Moron. Módlmy się do boga sercami.
Wraz z nim wszyscy podnieśli ku niebu blade twarze. Usta ich lekko drżały, a w wilgotnych oczach migotały iskierki odbitych światełek nocy, skrzyżowane ręce spoczywały na piersiach. Ukończywszy tę niemą modlitwę, Moron rozpoczął stłumionym głosem uroczystą pieśń, którą lud pochwycił i śpiewał chórem tak przyciszonym, że nawet góry żadnego echa od niej oderwać i powtórzyć nie