Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzeczywiście w tej chwili obłok rozdarł się i wyszło z niego, jak korona żółtego kwiatu, złociste słońce.
Ach, jak ono zawsze piękne, choć codzień widziane! Czy uważasz, kochany Tylonie, że góry śmieją się do niego?
Tylon. Co to za plama na piasku, tam daleko, przy końcu gór?
Arjos. Jakiś cień nocy nie zdążył się schować przed słońcem. Nie wszystkie jeszcze ukryły się w grotach i załomach skał. Widzisz tę chmurkę, która zbliżyła się do słońca, kradnie mu promienie i wpina w swoje włosy?...
Tylon. W tych górach kóz dzikich niema, a jednak słyszałem przed chwilą beczenie...
Arjos. Czasem wietrzyk poranny schwyci echo w pustyni i rzuci je między góry. Ot i rzeka również porywa blaski, rozdrabia je i rozdaje falom, które gonią się i wydzierają je sobie. Jakże bogate jest słońce! Codzień obdziela wszystkie stworzenia i nigdy nie zmniejsza swych skarbów.
Tylon. Arjosie, to nie plama, to gromadka zwierząt.
Arjos. Czyż sądzisz, że nie przychodzą tu z pustyni gazele? Nigdzie nie dostrzegą człowieka, więc stoją zapatrzone w słońce... Orzeł nad nami krąży, jak gdyby urągał dwu biednym żółwiom, które z trudem wpełzły na górę, będącą dla niego niziną. Małe tu orły,